Warsztaty się odbyły. W pięknym miejscu, przy wspaniałej pogodzie, z tak wspaniałymi ludźmi – nie mogło się nie udać.
Atmosfera panowała wypoczynkowo – gorączkowa. Wypoczynkowa, bo jak inaczej kiedy się spaceruje w poszukiwaniu ziółek, w pełnym słońcu, w trelach wyśpiewywanych przez całą masę ptaków, w towarzystwie tu i tam przelatującego trzmiela czy motyla, nad piękną i dziką rzeczką Gowienicą, w terenie dziewiczym i nieco podmokłym.
Podmokłym na tyle, że prawie zostawiłam kalosza w błocie. A gorączkowa, bo wszyscy chcieliśmy znaleźć jak najwięcej roślinek, a potem intensywna praca z ich przetwarzaniem.
Trochę pomęczyłam uczestniczki procedurami wprost z laboratorium, ale dzięki temu powstało kilka butelek szamponów i kilka słoiczków kremów. Przedmieszki też zrobione, ale trzeba będzie jeszcze popracować nad technikami ich przygotowywania.
Chęci były, ale czasu brakło, żeby się tym bardziej poupajać. Gospodarze przemili oddali nam swój dom do dyspozycji. Największym zachwytem cieszył się piec kaflowy w kuchni, taki prawdziwy z fajerkami. Cały czas gorący z palącym się ogniem pod blachą dzięki Jackowi. A jaka przepyszna była zupa ugotowana na prawdziwym ogniu przez Basię. Palce lizać. Ciasta zrobione w domu przez Ewę i te przywiezione przez uczestniczki warsztatów też były wspaniałe, jedno lepsze od drugiego.
Tak więc Przepracowałyśmy cały dzień, zamiast o osiemnastej, skończyliśmy o dwudziestej. Aż szkoda było się rozjeżdżać. Umawiamy się na następny wypad po ziółka na weekend majowy i na następne warsztaty 9/10 czerwca.